Cały poniedziałek upłynął wyjątkowo. W zasadzie każdy dzień był na swój sposób wyjątkowy.
Z racji tego, że w poniedziałki muzea są zazwyczaj zamknięte, w Watykanie pewnie będzie dużo ludzi, więc my mądre głowy zdecydowaliśmy ten dzień spędzić w
katakumbach św. Kaliksta. Są otwarte, tłumów nie powinno być, żyć nie umierać. Wszystko byłoby pięknie, gdyby można było w środku robić zdjęcia. Cóż. nie zawsze można mieć wszystko. Opis po polsku i zdjęcia
tutaj. Zanim jednak dotarliśmy do katakumb zdążyliśmy wiele zobaczyć. Udało nam się obejrzeć Bazylikę Santa Maria Maggiore, potem podejść przez Termini do Piazza Republica, zwiedzić kościół Santa Maria deli Agneli, wypić piwko pod uważaną za jedną z piękniejszych w Rzymnie fontanną Naiadi. Po drodze na Kwirynał zaintrygowały nas drzewka pomarańczowe. Ozdobne, czy jadalne, nie ważne. Honor nie pozwala przejść obojętnie. Drzewek mnóstwo, ale z żadnego nie udaje się zerwać owocu. Robimy postanowienie wieczorem wrócić...
Wrócić musimy, bo z racji sjesty zamknięty jest położony blisko szpaleru drzewek kościół Santa Maria della Vittoria, gdzie zamierzamy koniecznie wejść dla Berniniego:)
Nie pozostaje nam nic innego jak udać się do katakumb z przystankiem na Lateranie.
Bazylika św. Jana na Lateranie była jednym z pierwszych monumentalych kościołów rzymskich które zobaczyliśmy. Może dlatego wywarła ogromne wrażenie, nie wiem.
(FILM)
|
Bazylika św. Jana na Lateranie |
|
Autobusik mini |
|
Katakumby św. Kaliksta |
W każdym razie ograniczeni przez długość biletu z metra z duszą na ramieniu (czy biletu wystarczy??) czekaliśmy na autobus do katakumb św. Kaliksta. Autobus nie zawiódł, przyjechał. Ciężko powiedzieć, że na czas, bo na rzymskich przystankach nie mają zwyczaju podawać co ile minut kursują autobusy. W każdym razie grunt że przyjechał i idealnie zmieściliśmy się w limicie 75 minut. W drodze przejechaliśmy po czymś starym, okazało się że trasa częściowo biegnie przez Via Appia Antica. Nie ma to jak antyczny bruk:). Doskonale opracowany plan dojazdu do katakumb, łącznie z wypisaniem trasy dojazdu, poszczególnych przystanków, godzin otwarcia zawdzięczamy
temu blogowi.
Nie wiem czy nasza mała ekipa miała takie szczęście, ale wiele rzeczy udawało się zgodnie z założonym planem, nawet w katakumbach udało się dostać do grupy z polską przewodniczką. Szybkie posilenie się bułką z oliwkami. Zakupiłam ją na wagę po małej przeprawie z bilecikami kolejkowymi. Spotkałam się z podobnym systemem w Szwecji, wówczas w informacji na dworcu trzeba było pobrać bilet z numerkiem, który później wyświetlał się w celu zachowania kolejności i uniknięcie przepychanek. U nas spotkać można to na poczcie. Jak zdaje egzamin nie wiem. W każdym razie we Włoszech stojaczki na bileciki zainstalowano w piekarni. Wszystko byłoby pięknie, tylko że początkowo nie zorientowaliśmy się, że obowiązuje taka specyficzna procedura. Jak już dumna z siebie z numerkiem w ręku dostałam się w okolice lady pojawił się kolejny problem. Moja znajomość włoskich liczb kończy się na 10, w porywach 20... Co zrobić, gdy dostało się numerek powyżej 500? Tu z ratunkiem przyszły życzliwe babcie, które dały do zrozumienia, że to moja kolejka nadeszła i mój numer wywołują. Wyobrażacie sobie u nas? Pierwsze co babcia w kolejce by zrobiła, to wykorzystała okazję do bycia obsłużoną jedną osobę wcześniej... No ale jak już dotarłam do lady i przyszło mi wybrać, upocona jak mops pokazałam na chybił trafił ładnie wyglądające buły i czym prędzej ze zdobyczą udałam się do towarzyszy. Po podliczeniu rachunku okazało się, że mój wybór, skądinąd smaczny i sycący, okazał się najdroższymi bułkami w życiu chyba:). Jakby tego było mało w zaćmieniu umysłu poprosiłam o dwie z każdego gatunku, mimo, że były nas 3 osoby. Dlatego też by każdy miał okazję do degustacji podzieliliśmy się bułkami niczym pierwsi chrześcijanie i zeszliśmy do podziemi.
W drodze powrotnej czyjś geniusz, nie powiem czyj udzielił się mnie i zaproponowałam degustację winka i czekanie na samej ulicy ( a nie na wzgórzu katakumb) na podjazd autobusu. Okazało się to kolejnym doskonałym pomysłem, bo autobus jeżdżący według sobie tylko znanego planu od razu podjechał. Zostaliśmy więc z napoczętym kartonikiem winka w ręku. Cóż było począć – skończyło się piciem alkoholu w miejskim środku transportu. Wysiedliśmy z autobusu znów pod Bazyliką Św. Jana na Lateranie, która Miśkowi któregoś następnego dnia pomyli się z Bazyliką Santa Maria Maggiore , ale to już nieco inna historia...